Geoblog.pl    barto81    Podróże    Ameryka Południowa - 2009r.    Samona Lodge
Zwiń mapę
2009
08
lis

Samona Lodge

 
Ekwador
Ekwador, Samona
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 17658 km
 
O dziwo punktualnie o 9.30 przyszedl po nas gostek z biura Samona i ruszylismy rozklekotanym busikiem w droge... Trudno nazwac to droga, bo czasami byla, a czasami nie... Mega trzeslo, podloga troszke przeciekala, ale w sumie to tylko 3 godziny... Co to dla nas... Dojechalismy do Cuyabeno, gdzie czekal juz obiadek... Otwieramy pudeleczka, a tu znowu peruwianskie jedzenie, czyli pollo-kurczak z ryzem i ku radosci brokuly... Ale czlowiek glodny wszystko zje...

Po obiedzie zaladowali nas, nasze bagaze i tone innych rzeczy do lodzi... Lodz waska i dluga z laweczkami na 2 osoby, ale z doczepianym silnikiem Yamahy, wiec full wypas... I dawaj w dzungle przez kolejne 2 godziny... Nie wiem jak nasz sternik orientowal sie gdzie plynac, bo rzeka waska, wokol drzewa, zarosla, drzewa, zarosla, ostre winkle, wiec kosztowalo nas to troszke nerwow... A to dopiero poczatek :)

Dojechalismy do naszego obozu Samona Lodge... Wyszlismy z lodki na pomost i... wow... Normalnie w dzungli zbudowana wioska z drewnianymi domkmi bez okien i z dachami z lisci palmy... Of couse bez pradu - tylko jeden domek zaopatrzony w baterie sloneczne, gdzie mozna bylo doladowac sprzet...

Wybralismy sobie jedyny dwupietrowy domek (taki lux) i zajelismy cale pietro, czyli trzy pokoje... Kazdy z lazienka... W pokoju lozka z moskitiera, pare polek i swieczniki... W lazience wszystko co potrzeba, ale tylko zimna woda... Podobno zimne kapiele ujedrniaja cialo, wiec warto sie poswiecic ;)

Nasz przewodnik Neiser Toro zapoznal nas z krotka instrukcja obslugi co robic ,gdy w poblizu pojawia sie karaluch, tarantule badz inna gadzina... Ok... Zapamietane... Wyposazyl nas w swieczki, pancza przeciwdeszczowe i gumiaki ;)

Nastepnie poplynelismy do Wielkiej Laguny poplywac... A wokol plywaja - uwaga slodkowodne delfiny... Dla mnie tez bylo to niedowiary, ze w wodzie zblizonej do zurku slaskiego plywaja delfiny, gigantyczne zlowie itp...

Wrocilismy na kolacje o 20.00... Na wszystkie posilki przy swiecach przywolywal nas kucharz dmuchajac w rog i wydzielajac dzwiek uuuuuuu :)... Jedzenie naprawde dobre... Zawsze jakis soczek, deserek z owocow... Pychota :)

Po kolacji troszke wzmocnilismy sie czerwonym winem przed pierwszym noclegiem i z latarkami ruszylismy do pokojow... Nastapila kontrola i wyploszenie wszystkich karaluchow i mrowkow z pokoju... A bylo tego sporo... Ogolnie rzecz ujmujac przed zalozeniem czegokolwiek musielismy to porzadnie wytrzepac... A tak na marginesie nie wiedzialem, ze tak nie latwo zabic karalucha. Trzeba dosyc sily zeby go killim:)

Szybki (bo zimny) prysznic przy swieczce i dawaj pod ¨baldachim¨... Wokol ciemno na maksa, slychac tylko odglosy dzungli... Czad! Troszke stresujaco ale czad :) Latarka nie juz nei mialem odwagi swiecic na moj sufit z lisci palmy, tam cieplo i sucho wiec najlepsza kryjowka dla pajakow a w szczegolnosci tarantuli :)

------------------------------------------------------------------------------------------------------
9.11.2009

Wstalismy o 7.30 bo o 8.00 sniadanie... O dziwo wszyscy spali jak zabici... Nawet ja, gdzie wczesniej zarzekalem sie ze bede starznikiem kampusu...

Sniadanko takze pyszne... Oprocz jajecznicy (mamy juz dosc jajek itp) bardzo smaczny nalesnik z bananami, podobny raczej do babki piaskowej z bananami..ale bardzo pyszny...

O 9.00 juz siedzielismy w lodzi i plynelismy na spacer po dzungli... Wokol cudne widoki... Wysokie drzewa, na ktorych skacza roznego rodzaju malpki, piekne, kolorowe ptaki, w tym olbrzymie ary... Super... Ubrani w dlugie spodnie, dlugie rekawy i kalosze, spryskani litrem srodkow na komary i inne dziadostwa ruszylismy w glab dzungli... Na poczatku ostroznie, bo tu mokro, tam bloto... Jednak po przeprawie przez bagna bylismy juz uciorani na maksa... Bloto mielismy nawet w gumiakach... Przez trzy godziny przewodnik pokazywal nam faune i flore Gornej Amazonii... A naprawde znal sie na rzeczy... a moje spodnie przybraly forme blotnej skorupy, po przeprawie przez dzungle...

Zmeczeni i brudni z radoscia weszlismy ponownie na lodz, po czym w lagunie wskoczylismy w ubraniach do wody... Takie ekspresowe pranie :)

Wrocilismy na obiad a potem wymarzona dwugodzinna siesta...

O 17.00 dalszy ciag atrakcji... Poplynelismy lowic piranie... Kazdy dostal wedke, czyli patyk z zylka i haczykiem oraz surowe miecho... Z naszej ekipy tylko Marcin zlowil az dwie piranie... My je raczej dokarmialismy... A co! ;) Ale fakt jest ze piranie maja male ale mega ostre zebale, kawalej miecha jak moj kciuk pochalniaja jednym dziobnieciem hehe

Gdy zrobilo sie juz ciemno, ryszylismy lodzia na tropienie kajmanow... Jest to taki krokodyl tylko z krotszym pyszczkiem... Wplynelismy w geste zarosla, gdzie kierujac swiatlo latarki na wode, widac bylo ich blyszczace sie na czerwono oczy... Niesamowite ile ich bylo! I tak sobie czuwaly i myslaly co bedzie dalej... Moze ktos wpadnie do wody i bedzie kolacja? Hmm... Niestety musialy obejsc sie smakiem :)

Pozniej wyszlismy na lad obserwowac nocne zycie dzungli... Ewidentnie o tej porze jest wiecej dziwnych owadow i tarantiuli... Fuu... Przewodnik kazal nam wylaczyc latarki i wsluchiwac sie w odglosy drzew i zwierzat... Bylo to chyba najdluzsze 10 min w moim zyciu :) Nastpenie spogladajac w ciemnosci pod nogi, zobaczylem jak niektore liscie swieca na zolto...ulegaja bowiem rozkladowi i zachodzi w nich reakcja chemiczna, ktorap owoduje nocne swiecenie :))

Atmosfera niesamowita... Zupelna ciemnosc, nad nami rozgwierzdzone niebo, widoczna Gwiazda Polarna, Mleczna Droga... :) Zastanawialismy sie tylko, ze jesli my nic nie widzimy przed i wokol siebie, to co widzi sternik naszej lodzi... Ale dowiozl nas bezpiecznie do obozu...

Pyszna kolacja wzbogacona Marcinowymi piraniami... Szczerze powiem, ze to bardzo oscista rybka, ale kucharze nam ja super przyrzadzili :) Ale prawda jest taka, ze smakuje po prostu jak rybka, nic nadzwyczajnego...

Next wyprowadzenie gadziny z szalasu na spacer i o 21.00 padnieci lezelismy juz w lozkach...

------------------------------------------------------------------------------------------------------
10.11.2009

Ran o pobudka, szybki prysznic, sniadanko i dawaj na lodke... Niestety Ewcia nam troszke zaniemogla i razem z Robertem zostali w obozie lowic-dokarmiac piranie...

Tym razem poplynelismy w dol rzeki... Fantastyczne widoki... Nawet udalo nam sie zobaczyc najmniejsza malpke swiata!!! Nawet przewodnik byl w szoku! Naprawde nie wiem jak dojrzal ja na drzewie nasz przewodnik, bo my szukalismy jej przez pol godziny i to z lornetkami... Ale byla!!! :)

Po 1,5 godziny dotarlismy do osady San Victoriano, gdzie mieszkaja ichniejsi ludzie... Przywiatala nas bardzo sympatyczna starsza Indianka Lucia z maczeta i bez zbednych ceregieli poszlismy w poszukiwaniu lunchu... Okazalo sie, ze bedziemy jedli placki z juki czyli tutejszego manioka... Rosnie on sobie jako drzewko, ktore trzeba sciac i wyrwac korzen z bulwami... Nastepnie obrac bulwe ze skory, umyc i bardzo drobno zetrzec... Pozniej specjalnie splecionymi liscmi palmy dokladnie wycisnac trujacy sok i juz same suche wiorki mozna sypac na patelnie... Bardzo chetnei pomagalismy Lucynce gotowac w spartanskich warunkach, jakie panuja oczywiscie w dzungli...
Najdziwniejsze jest to, ze zjedzenie swiezej juki powoduje smiertelne zatrucie, natomiast odpowienio przygotowana jest naprawde smaczna... Upieczone placki wcinalismy albo z dzemem, albo z tunczykiem i majonezem... Bardzo sycaca potrawa... i ponoc zdrowa bo ma duzo witamin i protein...hmm ok niech tak bedzie ze ma ;)

W wiosce towarzyszyla nam caly czas dziewczynka Silvana, ktora sprzedawala recznie wykonane naszyjniki i bransoletki z ziarenek... Na pytanie ile ma lat, jej babcia odpowiedziala ze okolo 7... Tutaj w ogole nie wiedza ile maja lat i nie obchodza urodzin... Jakas masakra...

Po obfitym posilku poplynelismy do Siona Comunity odwiedzic lokalnego Szamana... Jest nim 73 letni Indianin Albert Grefa wywodzacy sie z plemienia Cofan... Bardzo fajny, usmiechniety dziadek, ubrany w kolorowe piorka, naszyjniki z zebow jaguara i przebitym ostrzem nosie... Troszke z nami porozmawial, po czym wykonal rytual odganiania zleh energii i przywolywanie tej dobrej... Ciekawe doswiadczenie... Troche chcialo mi sie smieac kiedy szaman zaczal machac lisciami z palmy i spiewac w ichniejszym jezyku.... o dziwo po powrocie cala twarz mi spuchla hmm za sprawa szamana ? czy moze alergia na cosik z dzungli... tak mi sie utrzymywalo przez 4 kolejne dni, wygladalem jak Golota w 10 dobie po walce... :)
Szaman jest ponoc jednym z najlepszych w okolicy i duzo sie o nim moiwi i pisze nawet w europejskich kisiazkach podrozniczych... Szaman generalnei za leczenie nie pobiera oplaty, jedynie sa skladane ofiary w postaci zywnosci..zdarzylo sie takze ze ktos ofiarowal silnik yamahy do lodzi... ale on lezy, jest bezuzyteczny, bo szaman ma juz jedna lodke na cale plemie i to wystarczy...


W ogrodzie Szamana zebralismy jakies dziwne, ladnie pachnace owoce... Po powrocie do obozu nasz przewodnik przyrzadzil z nich bardzo dobry soczek... Ale nie mielismy po nim zadnych halucynacji i rozmow z przodkami... A taki napoj Szaman gotowal za 10$ ;), podobno lepszy niz red bull. Po wypiciu tego napoju szaman jest w stanie lepiej odczytac nasza aure i okreslic co nam dolega. Po powrocie do zywych, wszystko sie pamieta pomimo, ze napoj daje niezlego kopa...nie ma zadnego bólu glowy, mdlosci...po prostu pelna energia...:)

Po godzinnym odpoczynku poplynelismy szukac anakondy... Niestety ta, ktora mieszkala w okolicy naszego campu 3 dni wczesniej zezarl kajman... Wredna gadzina! Neiser pokazal nam tylko jej zdjecia... Pozniej skok do wody i czekanie na zachod slonca... Na jeziorze zostaly tylko dwie lodki: my i jeszcze jedna z konkurencyjnego obozu... Chyba sie zalozyli, kto dluzej wysiedzi w ciemnosci :) A wyobrazcie sobie ten powrot po ciemku wsrod zarosli... Taki prawdziwy survival...

Pozniej kolacja, ogladanie filmu, ktory nakrecil dla nas guide, ogledziny pokoju (chociaz w sumie mozna przyzwyczaic sie do takich lokatorow) i spanie... Taki dzien naprawde wyczerpuje... i jeszcze jednego karalucha wiecej ubic trzeba bylo :))

------------------------------------------------------------------------------------------------------
11.11.2009

Pobudka o 5.50 i o 6.00 juz tylko Ci najbardziej wytrwali, siedzielismy w lodzi, aby poplynac z pradem rzeki w poszukiwaniu takich rannych ptaszkow jak my :) Byly tam jakies ale raczej czulem sie senny i nie zainteresowany ogladaniem ptaszkow...

O 8.00 ostatnie sniadanie w dzungli, pokowanie plecakow do lodzi plus dwie butle gazowe, pojemniki plastikowe i baniaki na wode..

Koszta calej wycieczki to 190 usd z biura happy gringo.
Koszt filmu na dvd nagranego przez przewodnika to 10 usd - warto kupic bo naprawde w dobrym zblizeniu mozna zobaczyc wszystkei zwierzeta, ktore widzielismy...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (45)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
kgurdziel
kgurdziel - 2009-12-09 13:03
Bartek, pokoik niczego sobie,karaluchów nie widac :) ale i tak na noc zdjelabym ten baldachim by sie nim szczelnie owinac, tak dla bezpieczenstwa :)
 
 
barto81
Bartosz Kręciszek
zwiedził 11% świata (22 państwa)
Zasoby: 93 wpisy93 5 komentarzy5 1042 zdjęcia1042 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
09.04.2011 - 16.04.2011
 
 
15.08.2010 - 04.09.2010
 
 
05.04.1999 - 09.04.2010